Hike&Fly w Beskidzie Wyspowym – Relacja

Przedwczoraj zakończyły się pierwsze w Polsce zawody Hike & Fly – Hike&Fly Beskid Wyspowy.

33 godziny zmagań, podczas których mieliśmy pokonać jak najdłuższą trasę używając do tego tylko paralotni lub siły własnych nóg. Liczyła się odległość do najdalszego punktu pokonanej przez zawodnika trasy oraz odległość jaką przebył wracając do punktu startu. A wracać było warto, ponieważ za dotarcie bramki w Kasinie Wielkiej otrzymywaliśmy premię punktową w postaci 50% przebytej wcześniej odległości.

Rozpoczynając z Kasiny Wielkiej sami wybieraliśmy kierunek w którym idziemy lub lecimy biorąc pod uwagę prognozy pogody, topologię terenu oraz wspomniany bonus. Ponieważ to zawody Hike&Fly – konieczne było również wykonanie co najmniej jednego, choćby krótkiego, lotu. W przeciwnym razie, naliczana była kara w postaci 20% przebytych kilometrów.

Dzień 1.

W miarę oczywistym startem była Śnieżnica, chociaż w momencie rozpoczęcia chmura była w 3/4-tych góry. Prognozy dawały szansę na lot, więc szybko ruszyliśmy na startowisko. W tym samym czasie wiele osób, w tym czołówka, odpuściło i ruszyło pieszo rozchodząc się w kierunku Limanowej lub Mszany Dolnej. 

Pierwsi na startowisku, choć widoki niezbyt optymistyczne
Dylemat czy przypadkiem nie zejść ze szczytu

Po dotarciu na szczyt zaczęło się długie czekanie. Chmury rozstąpiły się na chwilę, po czym przyszedł całkiem mocny deszcz. Po kolejnej godzinie otworzyło się okno, z którego szybko skorzystała Dominika Kasieczko, która jako pierwsza wzbiła się w powietrze. Niestety warunki nie pozwoliły jej na długi lot.

Reszta naszej grupy postanowiła poczekać jeszcze dłużej. Ja swój lot wykonałem ok 1,5h po Dominice, a tuż za mną wystartowali Michał Radzicki i Leonia Zając. Wszyscy po krótkiej walce w słabej termice wylądowaliśmy w okolicach Dobrej. 5 minut po lądowaniu przyszła potężna ulewa.  Udało mi się bardzo szybko spakować i schować się pod dachem domu, przy którym lądowałem więc w miarę suchy mogłem ruszyć dalej.

Na tym etapie nie pozostało mi nic innego, jak tylko maszerować na Wschód, goniąc Dominikę i resztę piechurów, do których miałem już kilka godzin straty. Cały czas czułem za sobą presję Michała, który wylądował kilka kilometrów wcześniej.

Założyłem, że realna odległość jaką mogę pokonać tego dnia pieszo – z 9-kilogramowym glajtem na plecach, to około 50 kilometrów. Wytrzymałość ostatnio wzmacniałem głównie na rowerze, a treningów biegowych było zdecydowanie mniej. Stąd pewne obawy czy nogi wytrzymają.  Motywacji jednak wystarczyło na tyle, aby trasę do Limanowej pokonać biegiem. Ruszyłem więc z nadzieją, że nie rozsypię się po drodze.

Zasuwałem dolinami, starając się optymalizować trasę i zużywać jak najmniej sił, a cały czas towarzyszyła mi Jola w roli supportera. Jeździła za mną dostarczając wodę, banany, ciastka, wafle ryżowe i inne rarytasy. DZIĘKUJĘ!!! 

Jola i pies Leonii - Potfur - mój support team
😉

W Limanowej udało mi się dogonić Dominikę i właściwie od tej pory na wschód truchtaliśmy już razem mijając po drodze ekipę odpoczywającą na rynku w Limanowej (Tomasz „Laki” Romanowski). Przed nami maszerowali zawodnicy, którzy odpuścili wcześniej Śnieżnicę, świetny biegacz – Piotr Jurek oraz rewelacyjny Dawid Krajewski, który niestety drugiego dnia zaliczył kontuzję kolana i nie dotarł do mety. Ci ostatni wykonali tego dnia jeszcze zlot ze Skrzętli, unikając tym samym kary za brak lotu (-20%).

Do Nowego Sącza dotarliśmy już późnym wieczorem, po drodze robiąc sobie przerwę na krótki piknik pod kościołem w Marcinkowicach. Jola zapewniła pyszną pizzę, a na spotkaniu niespodziewanie pojawili się Krzysztof i Magda „Żona Paralotniarza” Schmidt! Dzięki!

Pizza pod kościołem w Marcinkowicach

Robiło się już ciemno, zaopatrzeni w czołówki wyciągnęliśmy jeszcze dystans trochę na północny wschód, jednocześnie zbliżając się do północnego mostu nad Dunajcem oraz do naszego miejsca noclegowego. Cały czas byliśmy „o krok” przed Michałem R. jednak ten, postanowił wyrwać jeszcze więcej z tego dnia i przemieścił się dalej na wschód.

Wszystko miało być mocno spontaniczne, dlatego początkowy plan był taki, że wynajmiemy w Nowym Sączu jakąś kwaterę na noc lub ostatecznie prześpimy się w samochodzie. Dominika planowała opcję biwakową i spanie „gdzieś przy drodze”. Na ratunek przybył Kamil Kamiński – znamy się z Kolumbii, gdzie pomagał nam – kadrowiczom podczas Mistrzostw Świata w 2015 roku. Gdy zobaczył nasze relacje z wyścigu, zadzwonił i zaproponował nam nocleg w swoim domu rodzinnym.

Po takim dystansie, prysznic i miękkie łóżko były niesamowitym udogodnieniem, ale Kamil i jego rodzice poszli po całości – kanapeczki, rano śniadanie, kawa – pełen luksus. Jeszcze raz wielkie dzięki!

Z Domi na ostatnim podejściu

Dzień 2.

Wyspani, o 7. rano, ruszyliśmy w drogę powrotną na zachód. Prognozy zapowiadały silny północno-wschodni wiatr, więc naszym celem była Skrzętla, skąd można było wystartować i polecieć w stronę Kasiny. Po około 3-godzinnym marszu, już wspólnie z Michałem Radzickim weszliśmy na starowisko.

Tuż po przejściu na zachodni brzeg Dunajca

Na górze wiała jednak północ i musieliśmy poczekać kilka godzin aż termika „wyprostowała kierunek”, a przynajmniej sprawiła, że dało się wystartować.

Pierwsza znowu poszła Domi. Ja tym razem, praktycznie bez zwłoki – tuż za nią. Początkowo żagiel w okolicy startu po czym polecieliśmy lekko na zachód. Wiatr dosyć szybko się wzmagał i kominy były bardzo zwiane i poszarpane. 

Nie mogąc sprawnie się wykręcić walczyłem na głównej grani pasma łososińskiego, ale zwiewany postanowiłem zaryzykować lot nad Mordarkę. Widziałem tam wcześniej kolegę – Grześka Jamroza, który na podobnej (odpowiedniej) wysokości skoczył lekko do tyłu. Dominika odeszła do przodu, pod wiatr, nie znalazła jednak nic konkretnego, a walcząc z silnym wiatrem, zmuszona była do lądowania na grani.

Odchodząc na południowy zachód dosyć szybko szybko wypadłem ze strefy noszeń, zjechałem kilkaset metrów niżej i znalazłem się w okolicy górek na północ od Pisarzowej. Przy tym kierunku i sile wiatru, byłem zdecydowanie za nisko. Nie spodziewałem się tam przyjemnego powietrza i słusznie, bo czekała tam na mnie solidna „pralka”. Moja LM5 chyba jeszcze nigdy tak nie tańczyła takiego „bretgensa”. Była oczywiście do ogarnięcia, ale nie było to takie łatwe zadanie, zważywszy, że w mojej hamakowej uprzęży latałem jak worek ziemniaków. Lekki worek – bo pomimo wszystkich niedogodności sunąłem przecież w górę!

Zrobiłem ok 1350 m. n. p. m. i ruszyłem nad Limanową, tam słabsze już noszenia sprawiły, że dryfowałem na południe, a nie w stronę celu – Śnieżnicy. Świadomie więc odpuściłem i trawersem leciałem w stronę Łopienia. Liczyłem, że uda się jeszcze znaleźć coś mocnego i pokonać mocny wiatr napierający z północy. Zbliżałem się jednak do ziemi, a pod sobą już widziałem fale na wysokiej trawie łąk. Nie wróżyło to nic dobrego, w mocnych podmuchach, prawie w miejscu lądowałem w miejscowości Zamieście.

Krótki lot ze Skrzętli

W ekspresowym tempie spakowałem glajta i ruszyłem w dalszą drogę. Mapy przewidywały ok. 16 km spaceru, ale ja pomimo obolałych nóg, nie planowałem spacerować. Było tuż po 14:00 – deadline o 18:00, więc chciałem sobie wyrobić lekki zapas. Gdy tylko doszedłem do asfaltu przy drodze czekała już na mnie Jola z wodą i waflami. A po uzupełnieniu kalorii – dzida w stronę Dobrej – Porąbki i torami do Kasiny! 😉 

Trasa zajęła mi około 3 godziny, a na mecie, w towarzystwie Joli pojawiłem się tuż przed 17:00.

Po podliczeniu kilometrów mój wynik to 85,4 km, co wraz z 50-cio procentowym bonusem daje trzeci wynik zawodów równy 128,1 km

Podium zawodów - Zdjęcie: Jacek Matuszek

Trzecie miejsce – Jest więc podium!

Przede mną na drugim miejscu Michał Radzicki (88,5 km, 132,6 z bonusem) oraz zwycięzca Piotr Jurek (101,6, 152,4 z bonusem).

Wśród kobiet zwyciężyła Karolina Kocięcka, która obierając zupełnie inny kierunek i lecąc pierwszego dnia na zachód osiągnęła wynik 56,2 km (84,3 z bonusem). Pokonała tym samym Dominikę Kasieczko, która osiągając 67,5 km, niestety nie dotarła drugiego dnia do mety tracąc tym samym premię za powrót. Trzecie miejsce na podium zajęła Leonia Zając z wynikiem 49,8 km.

Gratulacje!

Wielkie podziękowania dla organizatora, mojego teamowego kolegi – Michała Gierlacha! 

Dziękuję wszystkim uczestnikom, za niesamowitą atmosferę! 
Do zobaczenia za rok!

Dziękuje firmie FAWENT S.A. za wsparcie i pomoc w realizacji moich planów!

Galeria - Zdjęcia Joli

Linki do Tracków